sobota, 26 grudnia 2015

Rusałka



Twoje piękne niebieskie oczy, twoje długie blond włosy. Twoja kaszmirowa skóra, jej dotyk łagodził nawet największy ból. Spojrzenie w Twoją niebieską galaktykę rozwiewało każdy smutek. Zapach twoich wiecznie nieuczesanych włosów, zawsze przypominał mi dlaczego Cię pokochałem. Twój uśmiech.. uśmiech dawał mi sens życia. Bez Ciebie jestem tylko cieniem siebie.

Pamiętasz nasze pierwsze niewinne rozmowy? Pamiętasz jak niby przypadkiem dotknąłem Twojej dłoni? W końcu, pamiętasz nasze wspólne spędzone chwile, wspólne picie piwa? Taniec? A to jak leżeliśmy ma środku parku i ludzie patrzyli się na nas i omijali szerokim łukiem? Ja pamiętam wszystkie chwile spędzone razem.. jak patrzyliśmy się w gwiazdy i opowiadaliśmy sobie straszne historie.

To wszystko minęło. Ty odeszłaś. Zapomniałaś o tych wszystkich wspaniałych, zabawnych i żenujących chwilach? Na pewno nie.. ale chcesz zapomnieć. Pewnie Ci się uda jak zniknę. Pewnie już się boisz tych głuchych telefonów. Czas już zniknąć. Zbuduj nowy most w swoim życiu ten stary możesz spalić. Tylko oby nie był to ten jeden most za daleko. Z nikim nie będzie Ci tak dobrze jak ze mną. Kochanie, do zobaczenia w piekle.

Czarny atrament z orlego pióra skapnął na włoski czerpany papier. List zostawił na stole. Wstał, poprawił frak i podszedł w stronę swojej biblioteczki. Przed nią stał niewielki, dębowy stołek. Nad nim wisiała pętla zamocowania do jednej z belek nośnych. Stanął na stołku założył pętle na szyję. Zaczął ruszać stołkiem w lewo i prawo. Miał przed sobą całe życie, młody, bogaty, oczytany.. stołek przewrócił się. Lina zatrzeszczała łamiąc mu kark.

wtorek, 8 grudnia 2015

Powszechne i śmiertelne



-Też widziałeś ostatnio coś latającego niczym ptak po nieboskłonie?
-Owszem, wiele metalowych ptaków. Tak nazwała to moja małżonka.
-Metalowe ptaki? Nie nie przyjacielu. Moim zdaniem to są kule. Widziałem jak coś z takiej wysiadło niedaleko dymiącej góry. Może Cesarz wymyślił w swej mądrości nową broń?
-Przydała by się takowa, ponieważ ci barbarzyńcy znad zimnego morza są coraz zuchwalsi. Czy wiesz, że dwa dni temu podeszli pod mój dom? Dobrze, że patrol akurat przechodził, ponieważ byłoby źle.
-Wybacz przyjacielu lecz muszę wracać do pracy. Fascynująca historia, zaprawdę. Ci „germanie” podobno zostali wykorzenieni przez naszą wspaniałą armie. Zawszę zostaną niedobitki. Lecz zaprawdę muszę wracać.
-Ja również, liczby nie zapiszą się same. Bywaj.

Miesiąc później.
Ta planeta była idealna. Cywilizacja niemogąca stawić nam oporu. Nasze sondy przysyłały bardzo obiecujące informacje, zasoby naturalne na tym świecie bardzo nam odpowiadały. Inwazję rozpoczęliśmy tradycyjnie, lądowanie w większym skupisku form życia i szybka eksterminacja. Upadało miasto za miastem. O dziwo planeta nie wydawała się żywa, fauna i flora miały się w jak najlepszym porządku tylko planeta.. nie mogliśmy nawiązać z nią kontaktu. Nie broniła istot na niej mieszkających. Nasza rasa podbiła już dziesiątki światów i każdy bronił swoich rdzennych mieszkańców. Doświadczenie mówi, że jak coś wyrywa się rutynie, coś pójdzie nie tak.
Prymitywna broń miotana jakiej używały te istoty nie mogła nawet zarysować lakieru naszych powłok. Na jedną formacje bojową wystarczył nasz jeden żołnierz. Ta wojna była inna, wszystkie rasy z którymi walczyliśmy w obliczu zagrożenia jednoczyły się, tu niedawno rozegrała się dziwna scena. Z jednej strony my atakowaliśmy jakąś armie, w połowie walki z drugiej strony armie zaatakowała inna armia. To było dla nas nie do pomyślenia i honorowo wycofaliśmy się z walki. Oni pomogli nam wygrać wojnę.

Dwa lata później.

Planeta zaczęła przystosowywać się już do naszej rasy, trawa została zamieniona na szary piach. Drzewa obrosły naszą czerwoną skorupą a woda w większości wyparowała zostawiając po sobie nieskończone połacie soli. Planeta nie protestowała, wszystko wskazywało na to, że odkryliśmy pierwszą planetę bez samoświadomości. Musimy to dokładniej zbadać.
Świat był ciemny i zimny. Z łatwością przystosowywaliśmy klimat do siebie. Planeta nie stawiała oporu. Niebo z niebieskiego stało się czarne i zasnute dymem, jeszcze nie w całej atmosferze, zostało kilka miejsc niedotkniętych zmianą. Tam prawdopodobnie ukrywa się rdzenny gatunek. Życie biologiczne jest pomyłką, błędem wszechświata. Nie ma prawa istnieć.. wątły, mokry organizm o małej gęstości nie ma szans przetrwać. Biologiczny procesor, przez uczonych zwany mózgiem, ma ograniczone możliwości. Nie może połączyć się z innymi „mózgami” nie mogą komunikować się węzłem, tak jak my. To nie ma sensu. Są jak wirusy. Tańcząca forma biologiczna, nie ważne co zrobi i tak zniknie. Rozłoży się i zniknie. Jak to może działać? Jaki to ma sens? Na każdej planecie, którą opuszczamy zaczyna rosnąć od nowa. Nowe formy biologicznej materii które umrą i niknął. Wrócimy tam. Po co im to? Jeden z uczonych określił ich jako „wspomagaczy dysymilacji cyklu świadomości planety” ale ta planeta jest martwa. Nie jest świadoma swojego istnienia. Jak i po co powstali?

Cztery lata później.

Wszystkie rdzenne gatunki na tej planecie zostały zastąpione przez ich mechaniczne odpowiedniki. Czujemy, że planeta zaczęła się buntować. Przez orbiton nie zarejestrowaliśmy najmniejszego przejawu samoświadomości. Wulkany zaczęły wybuchać jeden po drugim wyrzucając w atmosferę planety miliardy zarodników. Planeta broniła swoich mieszkańców. Nigdy nie spotkaliśmy się z taką formą kontrataku. Ze wszelkich sił staraliśmy się zatrzymać wybuchy oraz trzęsienia. Nasza technologia sprawdzała się znakomicie. Organiczne życie nigdy nie byłoby w stanie stworzyć czegoś takiego jak „Niszczyciel planet”. Wysysał z nich świadomość. Niezupełnie, zawsze musi zostać molekuła, lecz po użyciu tej broni planeta przestawała walczyć.
--------
Obca flota pojawiła się na skraju układu, będą tutaj w przeciągu czterech dni. I co z tego? Pokonywaliśmy wiele ras organicznych, bardziej rozwiniętych. Zniszczyliśmy nawet rasę, która władała pięcioma układami. Ich technologia wygląda na lepszą. Możemy mieć kłopoty. Zaatakujemy ich na wysokości planety gazowej posiadającej wielkie pierścienie.
-Kapitanie, udało nam się znaleźć maszyny. Niszczą kolejną planetę.
-Da się ją ocalić? Zostało coraz mniej światów takich jak nasz. Musimy walczyć o każdą iskrę życia.
-Planeta wydaje się jeszcze zdatna do życia, zanotowano aktywność biologiczną.
-Jaka rasa tam mieszkała?
-Ludzie.
-Ludzie, gatunek który wygląda tak samo jak my. Słabsi, głupsi ale tacy jak my. Musimy ocalić tą planetę i przywrócić na niej ludzkość.
-Tak jest. Maszyny zaczynają atak na wysokości Saturna.
-Zniszczyć ich. Rozkaz. Ich mechaniczne korpusy mają anihilować!
-Przyjąłem. Graj muzyko.
W przestrzeni rozpoczęła się bitwa. Statki niszczyły się nawzajem. Próżnia wypełniona była metalowymi częściami silników, układami ruchowymi, kończynami, krwią, flakami.. można by wymieniać w nieskończoność.
Maszyny zostały zniszczone, w tej części galaktyki już ich nie było, ale problem pozostał. Gdzie indziej nadal niszczyły planety zamieszkałe przez istoty biologiczne. Obrońcy o tym wiedzieli, ale teraz musieli zająć się Ziemią. Gdy wylądował pierwszy statek, zobaczono zgliszcza. Nie zostało ani jedno drzewo, nie stał nawet kamień na kamieniu. Po powierzchni biegały mechaniczne stworzenia. Wszędzie było ciemno, zimno i sucho. „Czego oni chcą. Czemu niszczą każdy napotkany świat?!” krzyknął jeden z obrońców. 

-Wiesz, moim zdaniem maszyny czują się lepsze bo powstały równo z wszechświatem. A my musieliśmy ewoluować. Szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki niemu istniejemy.. a maszyny? A maszyny po prostu miały powstać.-naukowiec odpowiedział ze smutkiem- taka chyba kolej rzeczy. Ledwo co powstaliśmy a wszechświat już daje nam po łapach.
-Tak, masz racje. Posprzątamy ten syf, przywrócimy gatunek ale co dalej? Oni znowu tu przylecą.
-Zanim informacja o tym, co tu się stało dotrze do ich najbliższego oddziału, ludzie zdążyliby wyewoluować i wyginąć klika set razy. Tylko zaczną sami wysyłać sygnały, które przypadkowo ktoś usłyszy. Tak jak każda inna rasa.
-Zostawmy im wiadomość w innym gwiazdozbiorze, wyśle się automatycznie jak ich sygnały do niego dotrą. To może dać im czas.

Trzy tysiące lat później.

Ziemia została oczyszczona z maszyn a klimat powrócił do poprzedniego. Rasa wybawców przywróciła gatunek ludzki. Była na takim samym stopniu rozwoju jak przed inwazją. Technologia potrafi dokonać cudów. Wszystkie oddziały naprawcze zniknęły z Układu Słonecznego. Dali szansę na spokojny rozwój ludzkości.

Dziesięć tysięcy lat później.

-To coś niesamowitego! Musi pan to zobaczyć! Dostaliśmy wiadomość z gwiazdozbioru Centaura!
-Jednak nie jesteśmy sami. Wiedziałem! Nie mogliśmy być jedynymi żywymi istotami we wszechświecie! –badacz nie ukrywał entuzjazmu.
-Za 3 dni wiadomość zostanie rozkodowana.. to kilka giga informacji.

Trzy dni później.

Wszyscy milczeli. Nikt nie odważył się powiedzieć najcichszego słowa. Wszyscy stali jak sople lodu. Wiadomość zawierała film z czasów wojny o Ziemie. Cały proces odzyskiwanie genomu człowieka oraz wygląd Maszyn z którymi walczyli wybawcy. Film był niemy, poza nim w wiadomości był tekst ważący kilka kilobajtów. Po przetłumaczeniu brzmiał on „Jeśli nie chcecie powtórki to uciszcie się. My możemy już nie istnieć”.

sobota, 5 grudnia 2015

01.08.44

 Miasto było jakieś ciche tego dnia. Powietrze było gęste. Ciężkie. Wyjrzałem za okno, to co zwykle. Patrol Wehrmachtu. Podobno Armia Czerwona zbliża się do miasta. Szykuje się coś większego. Kilka dni wcześniej armia niemiecka została dozbrojona. Chyba specjalnie na tą okoliczność. Więcej czołgów, więcej żołnierzy. Wyrzutnie rakiet. Póki co wszyscy starają się żyć normalnie. Normalnie jak na warunki okupywanego miasta. Wyszedłem z domu, miałem jeszcze trochę czasu do godziny policyjnej. Mój cel był prosty- zdobyć coś do jedzenia. To nie jest łatwe zadanie. Szedłem w stronę centrum. Przechodziłem obok niemieckiego czołgu. Był ogromny i w jakiś sposób piękny. Budził grozę. Tak samo jak żołnierze Wehrmachtu. Wysocy, dumni i groźni. Kilka lat na froncie. Mogę powiedzieć- weterani. Zaprawieni w bojach. Pilnowali porządku, sami byli najgroźniejsi.  Nie dziwię się, że przejęli większość Europy. Żadna siła nie mogła ich zatrzymać.
- Wo gehst du hin? -zapytał poważnie
- Ich will etwas zum essen suchen. – całe szczęście że znam niemiecki.

- Zu essen? Machst du Witze? – zaśmiał się Niemiec. - Es gibt's nichts zu Essen. Du bekommst 'ne Schokolade von mir. Geh nach Hause, Kleine. Du wirst nichts finden.

- Danke! – podziękowałem i wróciłem do domu. Tak jak mi kazał. Czasem Niemcy to też ludzie.

W drodze powrotnej zajadałem się czekoladą. Niemiecka, ale bardzo dobra. Nagle usłyszałem huk. Odruchowo upadłem na ziemię i zacząłem się czołgać. Usłyszałem strzały. Armia Czerwona już weszła do miasta? Niemożliwe! Czołgałem się kilka metrów do najbliższego budynku. Schowałem się. Nagle zobaczyłem maszerujące wojsko.  Wojsko z biało-czerwoną flagą na ramieniu. Maszerowali i śpiewali hymn. Za nimi szły dzieci. Najmłodsze miało nie więcej niż 12 lat. Nie mieli broni, kilka karabinów. Mieli tylko odwagę i desperację. Już wiedziałem, co się świeci. Powstanie. Ci idioci naprawdę myśleli, że uda im się pokonać Niemców. Jak najszybciej wstałem i pobiegłem w stronę domu. Krzyczałem - Jestem POLAKIEM! Wszystko po to żeby mnie nie zastrzelili. Wbiegłem do domu, zabarykadowałem drzwi. Wyciągnąłem kartkę papieru i ołówek. Kalkulowałem:

Niemcy - dobrze uzbrojeni. Niedawno do miasta przybyły posiłki, nawa broń, czołgi, żołnierze prosto z frontu. Przygotowani do obrony miasta. Doświadczeni.

Polacy - wygłodzeni, bez broni. Kilku weteranów. Armia w 70% złożona z dzieci. Większość z nich pewnie nigdy nie miała karabinu w ręku, a ci co mieli.. nie odważą się strzelić do człowieka.

Wiedziałem już kto wygra. Armia Czerwona będzie czekać aż sami się powybijają i wtedy wkroczą do miasta. Sprytnie. Pewnie to przewidzieli. Teraz sam nie wiem, uciekać z miasta? Nie uda mi się. Nie mam zapasów. Nie mam broni. Mam nadzieje, że żadna ze stron nie będzie strzelać do cywili.

Następnego dnia odgłosy strzałów przybrały na sile. Pierwsze trupy. Pod moim domem zginęło około 20 osób. 15 Polaków, w tym dziesięcioro dzieci. Szaleństwo. Trzeba być chorym żeby wysłać zwykłych ludzi z bronią w ręku na zaprawionych morderców. Ha! Jaką bronią? 1 stary karabin na 4 osoby. Przepraszam, ale z czym do gości! O dziwo Armia Krajowa odnosiła sukcesy. Każdego dnia, posuwali się dalej. 10 dnia walk przyszedł do mnie mój przyjaciel. Jeden z żołnierzy AK:

- Chcesz się może zaciągnąć do armii? - zapytał – Mamy szanse wygrać z okupantem!

- Po pierwsze, jakiej armii? Tą bandę gówniarzy nazywasz armią? P*pie*dol*ło cie? Oni nawet nie wiedzą za co walczą. Nawet nie macie broni. Po drugie, nie macie najmniejszych szans. Nawet jak wyprzecie Niemców z miasta to przyjdą ruscy i się z wami rozprawią. – odparłem – Przemyśl to co robisz, czy warto jest oddać życie tylko po to żeby zmienić okupanta?

- Co ty ku*wa gadasz! Za takie coś jest sąd. Pytam się! Chcesz się zaciągnąć? Jak nie to ku*wa twój wolny wybór.- milczał przez chwile - Masz jakieś zapasy? Potrzebujemy wszystkiego. Woda, jedzenie, ubrania, leki. Wszystko się przyda.

- Nawet jakbym miał to bym Ci nic nie dał. Zmarnowałoby się. Patrz przez okno. – pokazałem okno gestem – Widzisz ten stos ciał? Widzisz te dwie sieroty? Wyciągają kogoś. Młody chłopak. Ma może 20 lat. Jeszcze żyje. A twoi popi*rdoleni koledzy zostawili go na śmierć.

- Nie mam zamiaru słuchać tego pie*dolenia. Wracam na front. Do moich braci. Nie daj się zabić, przyjacielu.

Wyszedł. Trzasną drzwiami a ja szybko je zamknąłem. Nie miałem zamiaru mieszać się w ten burdel. Nie miałem zamiaru pomagać żadnej ze stron.  Przez okno patrzyłem na scenę, którą wcześniej pokazałem swojemu gościowi. Dzieciom udało się go wyciągnąć. On wstał jakby nigdy nic. Złapał jedną z dziewczynek za włosy, wyciągnął bagnet i podciął jej gardło. Druga uciekła. Myślałem że zacznę rzygać. Ale to jeszcze nic. On pił krew wyciekającą z jej tętnicy. Patrzyłem się na to wszystko. Poszedłem na strych. Tam trzymałem swoje zapasy.. i broń. Wróciłem do okna. Żołnierz zaczął ją jeść. Normalnie odrywał zębami kawałki mięsa z jej małej rączki. Otworzyłem okno. Ustawiłem lunetę. Mimo tego że od tej sceny dzieliło mnie 10 metrów i płot. Czułem niepokój. Wręcz strach. Żołnierz AK. Kanibal. Wycelowałem w jego głowę. Nie wahałem się, strzeliłem. Kula przebiła jego czaszkę na wylot. Przeładowałem. On wstał! Ku*wa, wstał! Jakby po prostu nic wartego uwagi się nie stało. Zombie, najprawdziwszy żywy trup. Jadł dalej. Masakrował swoją ofiarę. Przez lunetę Mosina widziałem wszystko bardzo dokładnie.  Wyrywał jej flaki, organy wewnętrzne. Dobrał się do serca. Zjadł je. Połknął bez gryzienia. Przez ten cały czas, przez  dziurę po kuli wypływał mu mózg. Nie sprawiało to na nim wrażenia.  Gdy skończył, podszedł do stosu ciał, w którym wcześniej leżał. Zaczął wyciągać innych. Nie jadł ich. On ich wskrzeszał. Zamieniał w zombie. Zamknąłem okno i je zasłoniłem. Chyba mnie nie widzieli. Przez wąską szparę pomiędzy zasłonami obserwowałem, co się dzieje. Armia zombie ruszyła w stronę gmachu sejmu. Tam właśnie uderzał oddział mojego przyjaciela. Nie miałem jak go ostrzec. Ich los był przypieczętowany. Kończył się dzień. Zaczynała się noc. Noc jak zło. Nie mam pojęcia jak to się stało, jak trup mógł ożyć. Ale jednak najdziwniejsze było to, że żołnierze Wehrmachtu byli nadal martwi.  Zombie nawet ich nie ruszały. Przez głowę przebiegły mi tysiące myśli. Eksperymenty na Polakach? Przecież zachód, a tym bardziej wschód, nie wiedział o powstaniu. Większość mieszkańców Warszawy o nim nie wiedziała. Tej nocy nie mogłem spać.

Od tamtego czasu minęło 20 dni. Teraz już nie widzę żadnego żywego żołnierza AK. Miasto jest w ruinie, tam gdzie są 2 ściany i kawałek dachu, kryją się ludzie. Całe szczęście, że mój dom stoi daleko od centrum. Tam są największe zniszczenia. Nie wiem dlaczego, ale nawet Niemcy tu nie przychodzą. A to zajmowany przez nich teren. Ziemia na której stoi mój dom już kilka razy przechodziła z rąk do rąk. Ale nikt nie odważył się wejść na teren posesji. Nie rozumiem.. Ale wiem jedno. Kończą mi się zapasy. Muszę wyjść i poszukać. Ubrałem się, - długi, czarny, skórzany płaszcz, oficerki i wojskowe spodnie. Zabrałem ze sobą pistolet, nóż i karabin. Otworzyłem furtkę. Moim oczom ukazała się ulica po której płynął rynsztok. Krew, części ciała, fekalia. To wszystko skutecznie pokrywało asfalt. Poszedłem dalej. Musiałem chodzić po trupach Niemców, trupów Polaków nigdzie nie było. Domyślałem się gdzie mogą być. Krakowskie przedmieście. Tam trwała walka. Nie miałem zamiaru iść nawet w tamtym kierunku. Przystąpiłem do przeszukiwania martwych Niemców. Broń, amunicja, czekolada i lekarstwa. Powstańcy niczego nie zabrali. A cierpieli na brak uzbrojenia i niedożywienie. Cóż, za głupotę trzeba płacić.  Usłyszałem kroki. Schowałem się pod trupem jednego z żołnierzy Wehrmachtu. Później okazało się że to nie był błąd. Żołnierze AK, ale żywi czy martwi? Nie miałem pojęcia. Martwi. Szukali żywych ludzi, szukali jedzenia. Kiedy przeszli, wyczołgałem się spod niemieckiego trupa. Postanowiłem, że rozejrzę się po mieście. Teraz wiem że to nie był dobry pomysł. KU*WA nie był. Poszedłem w stronę centrum miasta. Przez dobre 20 minut marszu nie słyszałem nic ani nikogo nie widziałem. Zobaczyłem ruiny miasta. Poszedłem w ich kierunku. Wszedłem do pierwszego lepszego budynku.. Ciała, setki ciał. Żołnierze, cywile, dzieci, zwierzęta. SSmani, Wehrmacht, AK.. Tu byli wszyscy. Za plecami usłyszałem dźwięk przeładowywania broni..

- Żywy czy martwy? – donośny głos- Pytam się ku*wa! Żywy czy martwy!

- Żywy – odpowiedziałem, odwróciłem się – żywy, jeszcze żywy. Co tu się dzieje?

- A mi to wiedzieć? Widzę żeś polak! – ucieszył się mężczyzna – Jak tak długo przeżyłeś? Najpierw Niemcy, teraz żywe trupy, ja? Panie choć do naszej kryjówki. Wszystko, wytłumaczę.

- Prowadź.- Weszliśmy do kryjówki AK.

- Teraz w mieście są 3 armie. Niemcy, AK i żywe trupy. Musimy się wydostać i poinformować o tej rzezi Londyn. Musimy dać radę. To jedyna szansa. A tam 30 kilometrów od Warszawy stoi Armia Czerwona. Czeka aż sami się powybijamy i przy okazji zabijemy paru Niemców. Jak donosi wywiad nie wiedzą nic o żywych trupach. – mówi starszy mężczyzna w pełnym mundurze – Trupy powstają i zabijają i to nas i Niemców.  Trupów nie da się zabić. A pan, pan kim jest? Jak się pan nazywa?

- Nie ważne jak się nazywam. Ważne jest to że zniszczyliście miasto. Teraz nie ma szans odeprzeć żadnego ataku. Czekać tylko aż Niemcy się przegrupują, roz*ebią zombie i dopadną nas.

- Nie słyszałeś? Nie da się ich zabić! Próbowaliśmy na każdy sposób! – uniósł się stary mężczyzna. – Niemcy też tego nie potrafią!

- Macie czołgi? Nie macie. Podejrzewam, że jakby tak przejechać trupa czołgiem to by nie wstał. Niemcy mają czołgi.. i to sporo. Po wyglądzie miasta powinniście się zorientować- mówiłem spokojnie- Ale to tylko moje przypuszczenia. Cóż. Czas na mnie. Bywajcie.. Bohaterowie zasrani.

Wróciłem do swojego domu, bogatszy o kilka informacji. AK jeszcze istnieje, Niemcy walczą z zombie a i po drodze widziałem kilka samolotów. Bombowców. Sajonara Warszawa. Już niczego się nie da uratować. Tak jak myślałem, następnego dnia zaczęło się bombardowanie. Bomby zniszczyły wszystko co mogły. Ruiny miasta przeistoczyły się rumowisko. Teren był płaski. Do horyzontu nie było niczego wyższego niż 3 metry. Nawet mój dom ucierpiał. Nadawał się jeszcze do ukrywania się. Ale nie był już bezpieczny, boczna ściana domu przestała istnieć. Przeniosłem wszystko do piwnicy. W każdej chwili dach mógł runąć, a za nim reszta domu. Wolałem nie ryzykować. 10 dni żyłem w ciemności. Usłyszałem warkot silników. Wyszedłem na powierzchnie. Niemieckie czołgi. Cała niemiecka armia zmierzała w kierunku Berlina. Tak jak ja wcześniej, niemieccy żołnierze przeszukiwali zgliszcza. Mój dom roił się od SSmanów. Zabarykadowałem piwnice. Na nic mi był ten trud. Byłem zmęczony, głodny i ranny. Weszli do środka, światło latarki jednego z SSmanów mnie oślepiło.

Patrzcie! Żyje. To nie trup. Bierzemy go.

Nie miałem siły stawiać oporu. Po miesiącu ukrywania się miałem dość wszystkiego. Byłem na skraju załamania nerwowego. Zabrali mnie, później zajęli się moją bronią. Wsadzili mnie na ciężarówkę. Było tam kilkoro Polaków. W większości kobiety i dzieci. Chciałem się dowiedzieć, co się stało. Powiedział mi to jeden Niemiec..

- Nasza cała armia zostaje w Warszawie po to żeby zająć się niedobitkami AK. Wszystkie trupy wyłapaliśmy. My wiedziemy je do Berlina. Będą najlepszą linią obrony przed Czerwonymi.

- Czemu mnie nie zabijesz? Czemu mnie też wieziesz do Berlina?

- Ratujemy resztę żywych ludzi. To epidemia. Nie ważne jest teraz czy Niemiec, Polak, Rumun a nawet Żyd. Jeśli to się rozniesie.. cały świat czeka los podobny do losy Warszawy. -  mówi ze strachem w głosie Niemiec – A wy, polscy idioci walczycie dalej z nami. Strzelacie.. Już ponad miesiąc. Miesiąc trwa ta zaraza.

- W tym co robicie nie ma logiki! Rozprzestrzenicie wirusa.

- O to się nie martw. Hitler ma plan.

Jechaliśmy dalej. Nie wyjechaliśmy jeszcze z Warszawy a nasz konwój trafiła rakieta. Trupy wydostały się z ciężarówki i zaczęły polowanie. Wehrmacht nie potrafił ich zabić, nikt nie potrafił. Jeden trup podszedł do mnie. W akcie desperacji wyciągnąłem schowany nóż. Broniłem się przed nim, odcinałem mu palce, machałem nożem na oślep. Udało mi się stanąć za nim. Wbiłem nóż w kręgosłup trupa. Przecinając połączenia nerwowe. Upadł. Zdechł. Byłem pierwszym człowiekiem który zabił zombie. Po niemiecku krzyknąłem, że udało mi się go zabić. Powiedziałem też jak. Nie słuchali mnie.. albo nie słyszeli. Zacząłem uciekać. Biegłem w stronę centrum miasta. Adrenalina dodała mi sił. Ktoś we mnie strzelał. Nie udało mu się trafić. Poślizgnąłem się na flakach jakiegoś człowieka. Uciekałem dalej. Smród rozkładu. To poczułem jak zbliżyłem się do centrum miasta. Tam cały czas trwały walki. AK dzielnie walczyło z Wehrmachtem. Przy jednej ze ścian budynku zobaczyłem człowieka. Coś do mnie mówił. To był Niemiec. Dostał nożem. Przestał.

Zabrałem mu broń i mundur. Miałem nadzieje, że przedostanę się na niemiecką stronę miasta. Po drodze musiałem zabić kilku żołnierzy AK. Cel uświęca środki. Udało mi się. Kolejne kilka dni przeżyłem jako niemiecki żołnierz. 63 dzień walk. AK umierało. Niemcy przejęli większość miasta.  Bombardowania, strzały z ciężkiej artylerii zabijały żołnierzy, kobiety i dzieci. Głupi ludzie.. Zniszczyli miasto, sami zginęli i co im z tego? Nie mi to zrozumieć. Zajmie się tym historia. Razem ze swoim oddziałem zbliżaliśmy się do ostatniego bastionu Wolniej Polski. Staliśmy na wzniesieniu, widzieliśmy niedobitków. Z przeciwka, w ich stronę szły zombie. Postanowiliśmy, że nie będziemy się ruszać i popatrzymy na masakrę. Zombie bez problemu wykończyły resztę Armii Krajowej. Co gorsza, teraz szły w naszym kierunku. Jako, że ceniłem sobie swoje życie. Powiedziałem Niemcom jak neutralizować zombie. Mój oddział wycofał się. AK pokonane. Teraz tylko wysłać specjalne dywizje na zombie.. i przygotować się na atak Armii Czerwonej.. Oni stoją za rzeką. Mamy niewiele czasu. A zombie, zombie nie da się pokonać. Z Krakowskiego przedmieścia, widać teraz całą Warszawę. Raczej ducha Warszawy, pył, który z niej został. Widać też jak martwi ludzie wstają i idą w naszym kierunku...

Horror vacui

Byłem żołnierzem. Teraz nie wiem czym jestem. Znajduję się w nieograniczonej ciemności, w ciągłym mroku. Nie widzę, nie słyszę.. nie posiadam żadnych zmysłów. Jedyne co mi zostało to moja pamięć. Nie mam pojęcia co się ze mną stało. Nie pamiętam swojej śmierci.

Był rok 1992 lub 1995, tego dokładnie nie pamiętam. Walczyłem na pierwszej linii w bitwie o Sarajewo. Nie byłem wcześniej szczęśliwym człowiekiem. Całe życie w nizinie społecznej, slumsach. Nic dziwnego, że zaciągnąłem się do wojska. Nie znam motywów wojny, byłem prostym żołnierzem z wyboru. Nie wiem czy chciałem zginąć czy zmienić swoje życie. Gdybym wcześniej wiedział jak to się skończy.. gdybym wiedział co się dzieje po śmierci.. nigdy nie poszedłbym na wojnę. Nigdy nie postawiłbym swojego życia na szali.

Niezależnie od tego, czy człowiek był za życia dobry czy zły, po śmierci z każdym dzieje się to samo. Mianowicie pogrzeb. Pomijam tutaj sytuację masowej zagłady, w której nie ma kto grzebać ciał. Tak naprawdę chciałem przekazać aksjomat, po śmierci ciało gnije a świadomość zostaje przeniesione to „innego wymiaru”. Tak naprawdę nie jest to inny wymiar tylko nie potrafię znaleźć lepszego słowa, wybacz, jestem tylko żołnierską świadomością. Przynajmniej tak sądzę. Gdy już twoje ciało zgnije, zostanie spalone lub stanie się z nim coś innego - zazdroszczę Leninowi - TY przeniesiesz się tam gdzie ja. Zostaniesz zdematerializowaną personifikacją gromady odwrotnych atomów. Co to oznacza? Oznacza to tylko jedno, będziesz istnieć wiecznie nie oddziałowując z żadną cząsteczką. Twojej egzystencji nie będzie dało się uściślić, nikt (ani Ty sam) nie określisz gdzie jesteś, kiedy jesteś, czym tak naprawdę jesteś i jak się tu znalazłeś. Czy w ogóle to jest tu? A może jednak tam? Tak jak powiedziałem nie działa tu żaden ze znanych ludziom czterech wymiarów. Jedyną szansą na określenie siebie jest nieumiejscowione uczucie bólu, czasem ucisku czy palenia. Wszystko zależy od tego w jaki sposób zginąłeś i jaka część Twojego ciała przestała istnieć jako pierwsza. Ja zginąłem prawdopodobnie na skutek wybuchu miny przeciwpiechotnej lub po prostu coś rozerwało mnie na strzępy. Pewnie umarłem na „Alei Snajperów”. Jak do tego wracam.. czuje ból, ból wszędzie i nigdzie, jest i go nie ma. Przerażająca jest pośmiertna rzeczywistość. Nie wiem czy to co powiedziałem jest prawdą czy stało się tak wyłącznie w moim przypadku. Jestem tu/tam/nigdzie już długi czas, nie mam co robić. Teraz chciałbym się zabić.. jak tak ma wyglądać wieczność, to wolałbym się nie urodzić. Trzymaj się życia! Oddychaj! Walcz o nie! Będziesz miał co wspominać przez wieczność.

czwartek, 3 grudnia 2015

Wyspa



 Był rok 2136, pracowałem z niebezpiecznymi substancjami. Fabryka była tajna, mieściła się na małej wyspie. Pacyfik idealnie się do tego nadawał, od horyzontu po horyzont tylko błękit. Czasem nie wiedziałem, czy to ocean czy niebo. Przez całe 3 lata mojej pracy był tylko jeden burzowy dzień. Właśnie ten dzień zadecydował o dalszych losach świata.
 Jak już wspomniałem, pracowałem z niebezpiecznymi substancjami. Nie mogę powiedzieć, czym one były. Na początku było nas 40, pracowaliśmy w pięcioosobowych zespołach przez 2 godziny i 30 minut. Nie mogliśmy przebywać dłużej w jednym pomieszczeniu z owocami naszej pracy. Nasze kombinezony były kur*wsko drogie i miały chronić nas przed szkodliwym działaniem specyfiku. Słowo klucz: miały. Średnio, co tydzień ginęła jedna osoba. Rząd nie wiedział jak rozwiązać ten problem a koszty kombinezonów i odszkodowań powoli zaczęły równoważyć się z zarobkami. Wiedziałem, że żyjemy w 22 wieku.. ale jakby ktoś powiedział mi jak „góra” zamierzała rozwiązać problem, to bym go wyśmiał. Mianowicie, zlecili naukowcom stworzenie sztucznego ludzkiego ciała, awatara. Te powłoki miały być wypełniane naszymi osobowościami, w czasie, gdy nasze prawdziwe ciała miały leżeć w swego rodzaju inkubatorach. Zmniejszało to koszty o niecałe 7%. Policz sobie ile to jest 7% z 80 miliardów. Miesięcznie. Nie mieliśmy wyboru, przyjęliśmy propozycję. Liczba osób na wyspie została zredukowana do 7. Wszystko szło świetnie, awatary sprawowały się znakomicie. Czasem nie wiedziałem, czy jestem w swoim prawdziwym ciele czy poruszam kończynami mojego awatara. Wyglądały dokładnie tak samo jak my. Czasem jednak zdarzał się wypadek przy pracy i awatar ulegał anihilacji. Wtedy osobowość była automatycznie wysyłana do innego awatara. Było to dziwne uczucie, ale szło przywyknąć. Najgorsze były niedziałające zakończenia nerwowe, było tak przez pierwsze 5 godzin. Nie wiedziałem czy coś jest ciepłe czy zimne, ostre czy tępe. A trzeba było pracować.
12.03. 2136r. – pierwszy (i ostatni) burzowy dzień. Fabryka miała dobry system zapewniający energie elektryczną. Była dostarczana bez przerwy, nie było nawet chwilowego braku prądu. Rozpętała się ogromna burza. Pracowaliśmy wszyscy w Bunkrze 86. Piorun trafił w wyspę. Najwyraźniej wyłączył generator, kończyłem wtedy zmianę i miałem „wrócić” do swojego ciała. Nie zdążyłem. Mój awatar stracił przytomność. Obudziłem się po kilku godzinach w respiratorze. Wszystko mnie bolało, ale czym prędzej wyszedłem i czekałem na resztę załogi. Po paru minutach przebudzili sie wszyscy a ból zdążył przeminąć. Generator działał już poprawnie. Zebraliśmy się, założyliśmy kombinezony i poszliśmy do Bunkra. To, co zobaczyliśmy było straszne. Były tam nasze awatary. Stały i rozmawiały ze sobą jakby nigdy nic się nie stało, zupełnie tak jakby były prawdziwe. Serce zaczęło walić jak oszalałe. Zobaczyłem siebie. Bałem się. Miałem tylko nadzieje, że to jest sen. Nadzieja minęła jak krople letniego deszczu. Był dokładnie taki jak ja. Nie.. przecież to kopia, zwyczajna pusta kopia. Nie jest mną! Nie! Nigdy nie będzie. To ja jestem oryginałem. Chociaż.. skąd mam to wiedzieć. On tez ma serce, ma zastawki. Prawdziwe serce z prawdziwymi zastawkami. Ma mózg i moje wspomnienia.. teraz, to też jego wspomnienia.
Jestem tu już kilka miesięcy. Wysłaliśmy wiadomość na stały ląd, decyzja zapadła. Jesteśmy odcięci. Nikt nie ma prawa dowiedzieć się, co tu zaszło. Jednak informacja wyciekła. To nie był pierwszy taki incydent. Panuje chaos. Ludzie nie mogą zaakceptować rządowej zabawy w Boga: „Życie jest darem, a na tej wyspie zostało ukradzione”. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem który z nas jest prawdziwy. Ja, czy on.