Nie miałem zegarka, co za tym idzie, nie wiedziałem która
godzina. Powinno świtać? Nie wiem. Od dłuższego czasu siedzę sam w tej
nieprzeniknionej ciemności. Mam nadzieje, że sam. Nos nie czuł już smrodu gówna
i stęchlizny. Nie wiem, wychodzić już czy jeszcze czekać. Ile zostało paliwa w
zapalniczce? Nie wiem, skąd mam wiedzieć?. Mój umysł zaczął już tworzyć drugie
ja, siedzenie pod krwawym napisem nie działa dobrze na psychikę. Rozmawiałem
sam ze sobą. Kapiąca woda była jedynym dźwiękiem który słyszałem. Dźwięk ten
potęgowany przez echo był nie do zniesienia, nawet dla mnie. Nie miałem już
siły, walka z tym bladym czymś wycieńczyła mnie fizycznie a pustka, ciemność i
kapiąca woda – psychicznie. Postanowiłem wstać, wymacałem drabinkę. Drugą ręką
sięgnąłem po zapalniczkę i nagle wszystko nastała jasność. Minęła chwila zanim
oczy przyzwyczaiły się do światła, za drabinką zobaczyłem napis, którego
wcześniej nie było. Tak mi się zdaje – „Chcą Twoją krew” – napisane krwią. - To
omamy, ten napis był wcześniej. Musiałem nie zwrócić na niego uwagi. –
wmawiałem sobie. Coś było tu ze mną. Byłem tego pewny.. tylko czemu mnie nie
zabiło? Wchodziłem po drabince, zaraz przy wyjściu, kilka centymetrów pod
włazem był kolejny napis, również z krwi. Ktoś.. albo coś napisało go bardzo,
BARDZO niedawno.. krew jeszcze spływała. Nie chciałem go czytać, ale jednak
zrobiłem to – „Chcą Twoją duszę”. Miałem dość tego plugawego miejsca. Kapanie
wody ustało. Zobaczyłem jasne światło bijące zza zakrętu. Usłyszałem dziwny
dźwięk, jakby parującej wody.. a odór ścieków stał się jeszcze mocniejszy. Nic
dziwnego, że to poczułem. Parujące gówno, płonące gówno. Ludzkie ciało. Kroki.
Kroki coraz bliżej. Nie chciałem wiedzieć co to jest, instynkt wygrał z
ciekawością. Z całej siły popchnąłem właz, otworzył się. Ogromny huk. Właz miał
zawiasy z jednej strony – to dobrze, łatwiej będzie mi go zamknąć i uciec przed
tym czymś – wyskoczyłem z kanałów. Dalej było ciemno. Zamknąłem właz. Światło z
za zakrętu było coraz bliżej.
Nie wyszedłem z kanałów. Byłem w jakimś pomieszczeniu, nie
wiem, może to była podziemna linia kolejowa? Tak jak w Brooklynie? Coś takiego
w Warszawie na pewno podniosło by prestiż miasta i całego kraju. – Muszę przestać podziwiać i iść dalej. – Ściany
były pokryte czymś dziwnym, jakaś ciesz. Lecz na pewnie nie była to krew. Po
kilku minutach marszu usłyszałem głosy. Nie mogłem rozpoznać języka, wiedziałem
tylko, że to zwyczajne, ludzkie, co najważniejsze – żywe głosy. Echo
zniekształcało ale szedłem w ich kierunku. Nie miałem żadnego innego. Za jednym
z zakrętów ujrzałem światło. Zwyczajne, bezpieczne, elektryczne światło. W
końcu mogłem rozpoznać język – to Polacy. Znałem ryzyko, mogą mnie zastrzelić,
zakuć, wziąć do niewoli – w końcu wszedłem do ich bazy. Wolałbym doprawdy tam
nie wchodzić, jednak nie miałem wyboru. Szedłem z podniesionymi rękami a gdy
zbliżyłem się do linii światła powiedziałem:
- Jestem Polakiem.
- Stój k*rwa. Jak tu wszedłeś? – żołnierz mierzył do mnie z
pistoletu – Języka już k*rwa nie masz?
- Czerwoni weszli do miasta, wcielili mnie do armii. Jestem
dezerterem.
- Czerwoni – odbezpieczył pistolet – wcielili Cię do armii.
Uciekłeś Czerwonym.. Czy to nie ty byłeś w naszej kwaterze jakoś na początku
powstania? – opuścił broń – Miałeś racje, że to się tak skończy.
- Tak to ja – uśmiechnąłem się mimowolnie – mogę opuścić
ręce?
- Jakąś broń masz? Cokolwiek?
- Nóż w bucie.
- To możesz. Pamiętam, że nie byłeś miły dla generała ani do
samej idei walki z Niemcami. Ja też ale nie mogłem nic powiedzieć. Ale nigdy
nie pomyślałem, że skutki mogą być aż tak fatalne. Zaprowadzę Cię do Bunkru.
W drodze rozmawialiśmy o powstaniu, o mojej przeprawie przez
kanały, o tym co się tam stało oraz co stało się wcześniej. Nasza rozmowa nie
była długa, była mniej więcej taka sama jak droga do Bunkra. Krótka i
przyjemna. Miła odmiana po takim czasie ciągłej walki. Po wejściu zobaczyłem
gromadę ludzi. Nie byli wygłodniali i spragnieni ale najedzeni też nie byli.
Zwykły żołnierski żywot. Do mojego znajomego podszedł jakiś wysoki rangą
żołnierz.
- Kto to jest? – zapytał twardo.
- Dezerter od Czerwonych. Mój stary znajomy. – odpowiedział
stojąc na baczność – Przeszedł przez kanały.
- Polak jesteś? – zwrócił się do mnie. – Masz szczęście, że
żyjesz. Kanały nie są bezpieczne. Strażnicy też Cię nie zabili. Masz wyjątkowe
szczęście.
- Tak, Polak. Mieszkam w Warszawie całe życie.
- Naród w takich chwilach wymaga od nas abyśmy braćmi i
towarzyszami byli. Jadłeś coś?
- Nic, od dawna nic nie jadłem.
- Dostaniesz racje. Najpierw idź się umyj bo moi ludzie nie
mogą oddychać w takim smrodzie. Kąpałeś się w kanalizacji? Później opowiesz.
Szeregowy! Zaprowadzić do łaźni. – powiedział z ironicznym uśmiechem.
Łaźnie była wiadrem z dziurami i mydłem w kostce – prosto z
Węgier. Umyłem się i wróciłem go głównego pomieszczenia w Bunkrze. Oczywiście
mundur mi zabrano. Całe szczęście dali mi zwykłe ubrania i biało-czerwoną
opaskę na ramie. Wszystko było jak ze słabego romansu, uciekłem jednym żeby
trafić do drugich. Tu i tu mogłem zginąć. Tylko tam było więcej jedzenia.. i
normalne „łaźnie”. Posadzili mnie na jednym z bardziej odległych miejsc.
Dostałem miskę zupy, pajdę chleba, smalec i marchew. Całe pomieszczenie było
obskurne. Stare, rogowe sklepienia, licowanie pamiętające Iwana Groźnego, grzyb
i smoła. Wszędzie. Nie było co grymasić ani odrzucać tego czym los nas
częstował. Do popicia kobiety podały piwo. Nikt nie może sobie wyobrazić jak
tęsknię za herbatą z cytryną. Nie wiadomo czy kiedykolwiek zobaczę cytrynę na
oczy, nie ma co narzekać. Przynajmniej zombie tu nie wejdzie. Nie wiedziałem w
jakiej części miasta się znajdujemy. Wtedy do sali wszedł „wódz”. W pełnym
mundurze. Był można powiedzieć, szarmancki. Przywitał kobiety pocałunkiem w
dłoń, mężczyzn powitał solidnym uściskiem dłoni. Żołnierza, który kazał mi się
umyć walnął przyjacielsko w brzuch i usiadł obok mnie. To było przesłuchanie,
trochę inne niż wszystkie do tej pory ale jednak przesłuchanie. Pytał o zombie,
o Niemców, o Rosjan i o sytuacje na powierzchni. W zamian dowiedziałem się, że
znajdujemy się na Pradze blisko granicy miasta. Powiedział również, że
większość z tu obecnych nie wyszło na zewnątrz od kilku tygodni. Zajmują się
oczyszczaniem kanałów z zombie i innej maści mutantów. Wstrzymałem się od
wygłoszenia swoich poglądów na temat powstania, chociaż wiedziałem, że wszyscy
myślą już to samo. Dowiedziałem się również o innych rzeczach. Amerykanie
zrzucają zapasy i broń. AK ma stały kontakt z Aliantami ale ci nie wierzą w to
co się tutaj dzieje. Jednocześnie nie chcą wysłać wojska.
- Słuchaj, zombie zaczęło mutować. Najgroźniejsze są jeszcze
w kanałach ale wszystko wskazuje na to, że niedługo wyjdą. Nie poradzimy sobie
sami a do Czerwonych się nie przyłączymy. Jesteśmy w dupie. Bardzo głęboko.
Będziesz szpiclem. Wrócisz do nich i będziesz nas informował o ich ruchach.
- Powiedziałem już wszystko co wiem. Tam jestem mięsem
armatnim a nie żołnierzem. Będą zdziwieni, że żyje. – grałem, chciałem już iść.
- Tak czy inaczej. Jak powiesz gdzie jest bunkier – zabijemy
cię, jak powiesz że AK istnieje – zabijemy cię, jak nie będziesz przekazywał
nam informacji – zginiesz z rąk zombie. Zrozumiałeś? – krzyknął.
- Tak, zrozumiałem.
Po tych słowach jeden z żołnierzy zaprowadził mnie do szybu.
Wszedłem na drabinę, wspiąłem się kilka metrów i otworzyłem klapę. W końcu
świeże powierzę. Wyszedłem i zamknąłem właz. Znajdowałem się w ruinach jakiegoś
budynku. Było tam kilku zamaskowanych żołnierzy AK. Kazali mi szybko wyjść. Był
już dzień. Słońce świeciło jeszcze nisko nad horyzontem. Zombie nie śpią, mogą
zaatakować o każdej porze. Kiedy szedłem w stronę bazy Czerwonych naszły mnie
dziwne, niepotrzebne myśli..
„Kim ja jestem?
Żołnierzem? Konspiratorem? Partyzantem? W obliczu śmierci muszę się
zdecydować.. Wszędzie pusto, co chwilę widzę plamy krwi, świeże i stare.
Pustka. Kiedyś miasto tętniło życiem, a teraz? Przez chorobę umysłową paru osób
zginęły tysiące ludzi, tysiące zamieniły się w zombie. Miasto zostało
zniszczone. Śmierć maluje się na każdej zniszczonej cegle. Każda ta cegła
dawała kiedyś schronienie zwykłym zwyczajnym ludziom. Mieli pasje, marzenia..
chcieli żyć. Być szczęśliwi. Konspiracja, związek kilku wariatów postanowił
wypowiedzieć wojnę niezatrzymanej machinie wojennej pod władzą Hitlera. Każdy
wiedział jak to się skończy.. ta perspektywa była przerażająca. Ale to co się
stało to prawdziwy horror. Ludobójstwo i inne zbrodnie. Czy jest na tym świecie
coś gorszego, cos straszniejszego od wojny? A co jeśli zombie pojawiły się żeby
to wszystko zatrzymać? Żeby stworzyć nowe, niemyślące społeczeństwo? Zombie nie
ma narodowości, nie ma dumy. Chce przeżyć.. Czy tak Wszechświat chce nas zatrzymać
i wrócić do początku? Ja, zwykły człowiek.. myślałem że coś znaczę. Myliłem
się. Jestem tylko pionkiem, Hitler jest pionkiem, Stalin też.. Sikorski tym
bardziej. Czym my jesteśmy w wielkim planie Wszechświata? Jesteśmy w ogóle uwzględnieni?
Nie przetrwamy tego nawet jako gatunek. Jeśli nawet w obliczu takiego
zagrożenia walczymy między sobą..”
Moje przemyślenia przerwał dziwny warkot. Zobaczyłem kilku
zombie, byli podobni do tego z kanałów ale to nie oni warczeli. Warczały psy,
które mieli na smyczy. Po chwili blada postać pochyliła się nad swoim psem i
spuściła ze smyczy. Zacząłem uciekać. Pies zombie nie był taki szybki jak
normalny. Szybko mnie dogonił. Nie wiedziałem co robić. Wyjąłem zapalniczkę i w
biegu zapaliłem ogień. Pies zaskomlał i zwolnił bieg. Drugi pies też ruszył w
pościg. Zaatakował jednak swojego psiego kompana. Martwe zwierzęta walczyły a
ja miałem czas żeby zwiększyć dystans. Nic to nie dało. Gdy psy przestały
walczyć od razu mnie dopadły. Jeden mnie przewrócił a drugi zaczął szarpań mi
ramie. Biało-czerwona opaska przestała istnieć. Można powiedzieć, że uratowała
mi życie. Odpaliłem zapalniczkę. Psy odstąpiły. Płomień był coraz słabszy.
Korzystając z chwili wyciągnąłem nóż z buta. Uzbrojony w te dwie rzeczy byłem
gotowy na śmierć. Zobaczyłem, że dwa blade zombie również biegną w moim kierunku.
Było jasno, słońce świeciło mocno, temperatura nie była wysoka, z braku
budynków wiatr mógł wiać bez przerwy. Nie napotykając żadnej przeszkody. Tumany
kurzu wzbiły się w powietrze. Płomień zgasł. Jeden martwy pies rzucił się na
mnie. Dostał nożem. Padł. Drugi był mądrzejszy, trzymał mnie w szachu i czekał
aż przybędzie jego właściciel. Zza pleców usłyszałem „ruki vverkh”. Nigdy bardziej się nie cieszyłem. Krzyknąłem „Jestem
żołnierzem! Uwaga zombie tu są!”. Wtedy zza chmury kurzu i pyłu wyskoczył
pierwszy zombie. Zgiął się szykując się do ataku. Skoczył. Unik. Strzał. Zombie
padł. Czerwony żołnierz trafił mu w kark. Cud. Pies uciekł. Usłyszałem jadący w
naszym kierunku czołg. Nigdzie nie było widać drugiego zombie. Te blade są
inteligentne. Potrafią walczyć. Wszystko opowiedziałem załodze czołgu w drodze
do bazy. Jedyne czego nie umiałem wyjaśnić, to brak munduru.