Zacząłem strzelać. Bez skutku, nie wiedziałem
do kogo. Byli wszędzie. Otoczyli mnie, byłem sam. Wokół mnie żadnego żywego
człowieka. Cały oddział został wybity, co do jednego. Mówiłem im żeby byli
blisko. Nie słuchali to teraz mają. Jedynym sposobem, żeby unieszkodliwić wroga
było przerwanie rdzenia kręgowego. Naprawdę trudno trafić ruszający się obiekt
w kręgosłup! Dalej najskuteczniejszą bronią jest nóż.. tylko jak podejść zombie
od tyłu jak idzie wprost na mnie? To chyba koniec, miasto zniszczone, w zasięgu
wzroku nie uchował się żadne budynek, wszędzie zombie. Nie mam gdzie uciekać.
Wcześniej wstawali tylko żołnierze AK teraz również Wehrmachtu. Koniec, epidemia.
Przyłożyłem pistolet do szyi, tak żeby pocisk przeszedł przez kręgosłup. Nie
mam najmniejszego zamiaru zamienić się w potwora po śmierci! Zombie były coraz
bliżej mnie, nie wiem.. mają jakiś czujnik na żywych? Przecież schowałem się w
pustym okopie, z którego wcześniej wyszli martwi żołnierze AK. Powoli
naciskałem spust.. usłyszałem przeraźliwie głośny wybuch. Jakby strzał z
czołgu. Od razu wyskoczyłem z okopu i rozejrzałem się po okolicy. Kilkaset
metrów ode mnie stała kolumna czołgów Armii Czerwonej, a ja miałem na sobie
mundur.. mundur Trzeciej Rzeszy z ogromną swastyką na ramieniu. Nie byłem w komfortowej
sytuacji.. zombie i Czerwoni. Pocisk rozerwał kilku zombie. Tak jak mówiłem,
czołgi też mogą unicestwić trupy. Wskoczyłem z powrotem do okopu. Zdjąłem
mundur i przywiązałem jakąś białą szmatę do karabinu. Moja prowizoryczna biała
flaga powiewała nad okopem. Czołgi podjechały bliżej. Warkot silników ustał.
Usłyszałem dźwięk otwieranej klapy, ktoś z impetem wyskoczył z czołgu prosto na
ziemie.
- Kim jesteś?
– Zapytał nieufnie żołnierz- Wyjdź z podniesionymi rencami!
- Jestem
cywilem! – krzyknąłem wychodząc z okopu, swoją drogą kto mówi rencami? –
Chowałem się tu przed Niemcami i tymi monstrami które zabiliście przed chwilą!
- Ruki
vverkh! Mówiłem! No już! –wrzasnął celując we mnie- Nie jesteś Niemcem ni
Polakiem? Masz pistolet, jakąś giwere? Stój k*rwa w miejscu!
- Mam
karabin, leży w okopie, pistolet przy pasie.. jestem Polakiem! –krzyk rozpaczy-
Cywilem!
- Rzuć gnata
w moją stronę –nie przestał celować – i dalej ręce w górze.
Rzuciłem
pistolet pod nogi żołnierza. Opuścił karabin, z czołgu wysiadło jeszcze dwóch
wojskowych. Tamci go ubezpieczali a on podszedł do mnie i zaczął mnie
przeszukiwać. Skuł mnie i zaprowadził do czołgu. Lepiej było dla mnie, żebym
nic nie mówił. Kiedy byliśmy już w środku maszyny, poczułem uderzenie w głowę.
Straciłem przytomność.
- To chyba
jedyny żywy w tej całej ruinie, towarzyszu –powiedział cicho żołnierz –ciekawe
jakim cudem tu jeszcze biegał. Chyba to Polak jest, ale nie z armii.
- Pewnie
jeszcze kogoś znajdziemy towarzyszu –zgasił papierosa –Polacy są chytrzy jak
szczury. Pewno żyją jeszcze jacy, pewno w piwnicach.. schronach jakich. O patrzaj
obudził się chłystek!
Jedyne co
czułem to okropny ból w okolicach skroni. Kiedy udało mi się otworzyć oczy
zobaczyłem dwie niewyraźne postacie. Ból był nie do zniesienia. Jedna z postaci
podeszła do mnie i próbowała coś mówić. Nie mogłem jej zrozumieć.. byłem
oszołomiony.
- Żyjecie
towarzyszu? Jak się czujecie? Słyszycie mnie? –machał mi przed oczami
–Towarzyszu? Jesteście tam?
- Głowa..
nie mogę, ledwo –wymamrotałem niewyraźnie –ledwo mówię.
- Dajcie
wódki! Na ból najlepsza! Wódka grzeje, wódka chłodzi, wódka nigdy nie
zaszkodzi! –krzyknął pokazując ręką na mnie –pijcie towarzyszu, na zdrowie.
Po kilku
kieliszkach ognistej wody czułem się lepiej, głowa już tak nie dokuczała i
pierwszy raz od dawna poczułem się w miarę bezpiecznie. Postacie, które okazały
się Radzieckimi żołnierzami, byli bardzo mili. Chcieli wyciągnąć informacje, a ja
nie miałem nic do ukrycia.. więc byli mili.
- ..więc
towarzyszu, nie będę pytał o wasze imię bo to nie konieczne. Powiedzcie mi
więcej o tych trupach. –zaciągnął się dymem tytoniowym.
- Wtedy jak
wybuchło powstanie..
- Czyli
kiedy, dokładnie towarzyszu –przerwał mi w pół słowa –wy Polacy co chwile
jakieś powstania robicie.. ale to było opłakane w skutkach jak mówicie prawdę.
- Pierwszego
sierpnia, chyba o 17 wieczorem. Były pierwsze strzały, nie pamiętam już
dokładnie ale widziałem przez okno stertę ciał żołnierzy AK. –starałem się
mówić do rzeczy, jednak oszołomienie i wódka robiły swoje –No i później
zobaczyłem jakiegoś młodego chłopca, czy dziewczynkę.. nie pamiętam. I
wyciągnęli jakieś ciało z tej sterty, wtedy to ciało złapało tego chłopca albo
dziewczynkę, nie pamiętam, i zaczęło jeść. Jeść żywcem. Pomyślałem wtedy „no
ku*wa kanibal” i strzeliłem mu w głowę. A ten nic, jadł dalej. To nie
strzelałem..
- Towarzyszu
postarajcie się mówić bardziej trzeźwo. Papierosa?
- A
poproszę. –podpaliłem papierosa i mówiłem dalej –Jak zombie skończyło jeść to
podeszło do innego trupa i go ożywiło. Później w mieście były już trzy armie..
AK, Niemcy i zombie. AK już nie ma, Niemcy się wycofali, widziałem konwoje –mam
nadzieje, że uwierzą –a przed zombie mnie uratowaliście jakiś czas temu. Mogę
zadać pytanie?
- Oczywiście
towarzyszu –odparł z uśmiechem.
- Ile czasu
byłem nieprzytomny? –zapytałem trochę złamanym głosem.
- Byliście
nieprzytomni 3 dni, znajdujecie się dalej w Warszawie. Ale jak powstały te żywe
truposze? Wiecie towarzyszu?
- Nie mam
pojęcia, wiem tylko tyle, że wcześniej wstawali sami żołnierze AK a Niemców
zjadali. Teraz wstają wszyscy –zgasiłem papierosa –można ich unieszkodliwić
przecinając rdzeń kręgowy na wysokości szyi.
- Albo
strzelić do nich z czołgu.
- Albo
przejechać. –odpowiedziałem pewny siebie.
- Dobrze
towarzyszu. Kończymy przesłuchanie. Jesteście wolni. Wolni.. wcielamy was do
armii.
Dwa dni po
zakończeniu przesłuchania dostałem karabin, mundur i przydzielono mnie do
jakiegoś oddziału piechoty. Naszym zadaniem było przeszukanie ruin miasta.
Mieliśmy znaleźć żywych ludzi i wcielić ich do armii.
Chodziliśmy
po gruzach, szukaliśmy ale nieskutecznie. Nigdzie nie było ciał. Od czasu do
czasu po rumowisku walały się czyste, białe kości, brudne łachmany i rzeczy
codziennego użytku, których nikt już nie potrzebował. Cały teren miasta był
opanowany przez zombie. Krążyły po terenie jak sępy. Szukały świeżego mięsa.
Zdarzało się nam z nimi walczyć, częściej jednak trupy atakowały większe
skupiska ludzi, takie jak bazy wypadowe Armii Czerwonej. Walki ludzi i zombie
nie były dość długie. Bez czołgów ludzie byli łatwym celem dla watahy trupów.
Ich ciała nie psuły się. Ich sprawność była porównywalna do żywego człowieka,
oczywiście były wyjątki. Zombie, które ledwo utrzymywały równowagę lub czołgające
się. Razem z oddziałem często walczyliśmy ze wszystkimi rodzajami
nieprzyjaciół. Po mimo całej epidemii zombie miasto wydawało się inne niż
zwykle. Jeszcze kilka tygodni temu można było usłyszeć ujadanie psów, ptaki lub
inne miejskie zwierzęta. Teraz nic nie było słychać. Mogło to oznaczać dwie
rzeczy- ludzie jeszcze gdzieś żyją i z głodu zjadają swoich przyjaciół lub
epidemia zaczęła dotyczyć również zwierząt. Obie opcje były straszne. Jeżeli w
mieście żyją ludzie to musimy ich znaleźć zanim zrobią to zombie. A co jeśli zaatakują nas zwierzęta dotknięte
plagą? Człowieka mogę zabić.. ale do psa nie strzelę.
Nad Warszawą
był piękny zachód słońca. Wtedy przybiegł posłaniec z rozkazem. Rozkaz brzmiał
„wejść do kanałów”.
Wraz ze mną
wysłano 10 żołnierzy. Zwykli poborowi, bez doświadczenia. Pewnie połowa z nich
pierwszy raz ma w karabin w ręku, choć z drugiej strony.. przynajmniej ma.
Podobno na początku powstania, żołnierze AK przemieszczali się kanałami. Teraz
może tam być dosłownie wszystko. Ruszyliśmy od razu po otrzymaniu rozkazu. Po
drodze zakatowała nas chmara zombie. Strzelaliśmy ale pociski nie robiły na
nich wrażenia. Było ich za dużo. Ktoś krzyknął „uciekać”. Uciekaliśmy. Nagle
jakieś zombie SKOCZYŁO przed nas. Przeskoczył 10 metrów i stał przede mną.
Twarzą w twarz. Patrzył mi w oczy. Miał na sobie pełen mundur AK. To ten dziad
którego spotkałem w piwnicy. Byłem pewny, że to on! Mówiłem, ostrzegałem, że
nie uda im się. Był szybki i zwinny. Żołnierze z mojego oddziału byli za mną. Za
nimi były zombie, zombie w mundurach Wehrmachtu, poruszały się niezdarnie i
wolno, były jednak bardzo niebezpieczne. Tak jak wszystkie zombie nie były dość
szybkie, ten który stał przede mną był jakimś pie*****nym wyjątkiem. Nie dość,
że niebezpieczny, odporny na zwykłe obrażenia to jeszcze do tego ruszał się jak
japoński ninja. Zadał cios ręką, odbiłem kolbą karabinu i zszedłem nisko w
lewo. Poczułem kopnięcie w tył kolana. Upadłem na twarz. Karabin wypadł mi z
rąk. Nie wiem gdzie poleciał. Słońce coraz bardziej zbliżało się do linii
horyzontu. Było coraz ciemniej. Zostało nam może 20 minut i widoczność będzie
zerowa. Działałem instynktownie. Od razu zerwałem się na równe nogi, wstając
wyciągnąłem bagnet schowany w bucie. Stanąłem naprzeciw byłego żołnierza.
Skoczyłem na niego. Zrobił unik. Uderzył mnie w plecy. Ustałem. Odwróciłem się
na pięcie i piruetem obciąłem rękę mojemu przeciwnikowi. Nie było krwi, a
zombie atakował dalej. Teraz to ja miałem przewagę. Czułem adrenalinę.
Walczyłem o życie. Kopnąłem oponenta w bok kolana z taką siłą, że sam ledwo
ustałem. Łydka bolała mnie niemiłosiernie lecz adrenalina działała. Zombie
upadł. Miałem okazje. Leżał na twarzy, tak jak ja przed chwilą. Bez chwili
wahania wbiłem mu bagnet w kręgosłup. Pisk, przeraźliwy głośny pisk. Zombie
które walczyły z resztą mojego oddziału przestały atakować. Uciekały nie
zwracając uwagi na nas, żywych ludzi.
Przeżyło nas
trzech. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca mogliśmy podziwiać rozerwane na strzępy ciała naszych
towarzyszy. Nadgryzione organy i czerwone kałuże, które zaczęły już wsiąkać w
gruz i pył. Nie mogliśmy wrócić do bazy. Rozstrzelaliby nas za niewykonanie
rozkazu. Uciekać też nie było sensu. Złapaliby nas, albo zombie albo Czerwoni.
Poza tym uciekać, gdzie? Niemiec mówił, że to epidemia. Czerwony mówił, że to
może być epidemia. Stary żołnierz, z którego ciałem walczyłem przed chwilą,
myślał, że to epidemia. To jest epidemia. Jedyną szansą na zachowanie życia
było wykonanie rozkazu. Kanały wydawały się najbezpieczniejszą opcją.
Studzienka była niedaleko. Powinniśmy zdążyć przed całkowitym zachodem słońca.
Coraz bardziej chciałem, żeby już nigdy się nie pokazało. Żeby ten koszmar się
skończył. To już nie był mój świat. W moim świecie nie było miejsca na takie
nadprzyrodzone rzeczy jak skaczące zombie. W ogóle nie było miejsca na zombie!
W drodze do studzienki panowała cisza. Nikt się nie odezwał. Wszyscy
nasłuchiwali. Było słychać tylko ciszę. Po kilku minutach marszu dotarliśmy do
studzienki, oczywiście była pod cienką warstwą gruzu. Szczęście w nieszczęściu.
Musieliśmy ją odkopać. Ja i żołnierz z mniejszymi obrażeniami zaczęliśmy
odgarniać gruz. Drugi, który został przy życiu, stał na czatach. Usłyszeliśmy
pisk. Taki sam, który wcześniej wydał konający zombie. Nagle kolejny i kolejny.
Chmura pyłu przysłoniła ostatnie promyki słońca. Biegły na nas zombie.
Wszystkie takie same jak ten, z którym walczyłem. Musieliśmy się pośpieszyć.
Pisk był coraz głośniejszy. Żołnierze strzelali a mi w tym czasie udało się
oczyścić wejście do kanałów. Szarpnąłem i wyrwałem właz. Nie wiem skąd miałem
tyle siły. Bez chwili wahania wszedłem do środka. Usłyszałem dźwięk rozrywanego
ciała. Zasunąłem właz za sobą. Krzyk żołnierza, który został na górze był
przerażający. Gorszy od pisku zombie. Tak krzyczy człowiek, który jest zjadany
żywcem. Agonia. Nie mogłem tego słuchać. Nie wiedziałem, czy właz zapewni mi
ochronę, czy nie pójdą za mną. Nie miałem wyjścia, sam zagłębiłem się w
ciemność.
Nie miałem
karabinu. I tak strzał w kanałach był dobrym sposobem na pozbycie się bębenków
a w rezultacie słuchu. Drogę oświetlała mi latarka, którą dostałem w ramach
wyposażenia zwykłego poborowego. Wiedziałem, że nie podziała zbyt długo.
Korzystałem póki mogłem. Znowu byłem sam w ciemności. To dobrze. Nie potrzebuje
ludzi. Tak samo nie potrzebuje zombie do szczęścia. Szedłem dalej. Nie
widziałem niczego niezwykłego. Poza smrodem, od którego wymiotowałem co jakiś
czas, kanały były najczystszym miejscem w, już byłej, stolicy. O dziwo były prawie
nietknięte bombardowaniami. Szedłem dalej. Po pewnym czasie poziom wody
podniósł się, albo to ja schodziłem coraz niżej. Musiałem brodzić po pas w
gó**ie i ludzkich szczątkach. Na ścianach widziałem znaki Polski Walczącej a
obok swastyki. Widać, byli tu nie tylko Polacy ale też i Niemcy. Wszyscy
chowali się przed zombie. A może walczyli ze sobą również w kanałach? Nie wiem,
póki co nie spotkałem nikogo ani niczego. Całe szczęście. Natknąłem się na
rozwidlenie. Latarka świeciła coraz słabiej. Było cicho, słyszałem tylko krople
wody spadające z sufitu. Zgasła zanim zdecydowałem się w którą stronę iść. Z
górnej kieszeni munduru wyciągnąłem benzynową zapalniczkę. Na pewno wytrzyma
dłużej niż latarka od Czerwonych. Zapalniczka dawała światło obszarowe.
Zobaczyłem napisy na ścianach – „umrzemy”, „niech Bóg ma nas w opiece”, „koniec
jest bliski”, „nie wyjdziemy”, „to nasz dom”, „Panie. Czemu”.. i najgorszy
„jesteśmy tu pochowani nie żyjemy”. Napisane krwią. Najgorsze było to, że
wydawały się świeże. Miały najwyżej kilka godzin, maksymalnie dzień. Nie było
sensu zawracać. Szedłem dalej. Napisy zaczęły się zagęszczać, ale były mniej
skomplikowane – „śmierć”, „NIE ŻYĆ! UMRZEĆ!”. Zdmuchnąłem płomień. Usłyszałem
coś, jakby ciężki oddech. Stopą poczułem jakąś strukturę. To były schody. W
końcu mogłem wyjść z tego gn*ju. Cały czas nasłuchiwałem. Zza dźwięków
skapującej wody już wyraźnie słyszałem charczenie. Nagle chluśnięcie. To
wszystko było przede mną. Nieprzenikniona ciemność i te odgłosy. Odgłosy
śmierci. Oparłem się o ścianę. Drżałem, nie mogłem oddychać, jakby coś
przygniotło mi klatkę piersiową. Czułem tylko bicie swojego serca. Było
ciężkie. Słyszałem tylko charczenie. Było coraz bliżej. Byłem jak
sparaliżowany. Walczyłem ze sobą, żeby nie wypuścić bagnetu z ręki, żeby nie
stracić przytomności. Nagle cisza. Tylko kapiąca woda. Postanowiłem użyć
zapalniczki. Ręka odmówiła posłuszeństwa. Nie mogłem się ruszyć. Tak potężny
jest strach. Nagle uderzenie, poczułem adrenalinę. Mrowienie nad nerkami.
Mogłem się ruszać. Oddech się ustabilizował a serce zaczęło bić płytko lecz
bardzo szybko. Byłem gotowy do zadania ciosu. Odpaliłem zapalniczkę. Przede
mną, na wyciągnięcie ręki stała wychudzona, blada zgarbiona postać. Były
żołnierz, jedyne co miał na sobie to porwane wojskowe spodnie. Szczęka
zajmowała większość twarzy. Szczerzył się. Był biały jak papier. Coraz bardziej
otwierał paszcze. Zęby przypominały widły, były jakby sztucznie zaostrzone. Widziałem
wężowy język. Nie miał oczu.. były tylko dwie zaszyte, podłużne blizny. Urwany
nos. Znowu zamarłem. Strach znowu mnie sparaliżował. Wyciągnął rękę w moją
stronę. Instynktownie machnąłem bagnetem. Nie trafiłem, ledwo go drasnąłem.
Znowu adrenalina, znowu to uderzenie w podstawę czaszki. Cofnąłem się o krok.
Znowu machnąłem bagnetem, tym razem świadomie. Trafiłem. Obciąłem mu palce. Nie
zareagował.. Nagle skoczył na mnie. Zrobiłem unik. Poślizgnąłem się i wpadłem w
gn*j. Skoczył na mnie. Topił mnie. Dźgałem do po całym ciele. Nie utonę w
gó*nie! Nie zabije mnie żaden stwór. Nie umrę! Opór cieczy był ogromny lecz
udało mi się wyprowadzić mocny cios. Jego uścisk osłabł, miałem szansę.
Przyłożyłem bagnet to szyi tego czegoś. Miałem nadzieje, że to szyja. Nie
mogłem otworzyć oczu. Byłem na dnie. Czułem, że się dusze. To była jedyna
szansa na przetrwanie. Adrenalina uderzyła. Poczułem, że mam kilka dodatkowych
sekund. Popchnąłem bagnet z całej siły. Poczułem opór. To kręgosłup. Popchnąłem
jeszcze mocniej. Bagnet przeszedł. Nie czułem już ścisku tego stworzenia.
Wynurzyłem się. Złapałem głęboki oddech. Poczułem tą brudną ciecz w płucach,
krztusiłem się lecz to był najmniejszy problem. Musiałem wyjść z tego gn*ju i
poszukać zapalniczki. W kompletnych ciemnościach. Znalazłem brzeg. Mocna
betonowa powierzchnia, która wystawała ponad to całe g*wno. Wszedłem tam i na
czworaka, po omacku szukałem zapalniczki, która wypadła mi po ataku potwora. Mimo
tego, że wzrok przyzwyczaił się do ciemności, nie widziałem nic. Nawet siebie.
Po omacku macałem każdy centymetr betonu. W końcu jest. Znalazłem. Cały czas
czułem lepiącą się, brudną, śmierdzącą maź na całym ciele. Zapaliłem ogień.
Nagły blask oślepił mnie. Musiałem poczekać, aż oczy znów przyzwyczają się do
światła. Musiałem wyjść z kanałów. Umyć się i zdać raport. Koniecznie w tej
kolejności. Ten sku***el prawie mnie zabił. Nie przeżyje jak jest ich więcej.
Wstałem z kolan i szedłem dalej. Nie miałem wyboru ani czasu do stracenia.
Niepokoiło mnie to, że nigdzie nie było ciała tego potwora. Może utoną w
g*wnie. Tam gdzie powinien. Mam taką nadzieje. Przez dłuższy czas nie widziałem
żadnych znaków ani napisów. Nagle zobaczyłem ścianę przed sobą. Cała była
pokryta krwawymi bohomazami. Były bez sensu. Przypadkowe litery, poza jednym.
Na samym środku. To był napis, głosił „Demony wołają mnie”. Pod ścianą leżało
wypatroszone ciało. To pewnie jego krew widnieje na ścianach. Rozejrzałem się
dokładnie. Modliłem się, żeby nie była to ślepa uliczka. Po drugiej stronie
kanału zauważyłem drabinkę. Jak uda mi się przesunąć właz, to będzie cud. Na
zewnątrz jest noc. Postanowiłem przeczekać noc. Może wymyślę coś lepszego niż
powrót to bazy Czerwonych.
Jest to kontynuacja pasty pod tytułem 01.08.44